Jeszcze trochę Maroka

W poprzednim felietonie, pisząc o polskich artystach i stanie wojennym, jakoś tak niechcący zawędrowałem do Maroka. Wspomniałem w felietonie dwie panie. Wspaniałe, liczące się w Królestwie Maroka Polki - Lidkę Milka i Krysię Kerdoudi. Na więcej nie starczyło mi miejsca. Ponieważ Maroko fascynuje mnie po dzień dzisiejszy, a odwiedzałem je kilkakrotnie, myślę, że warto jeszcze trochę poopowiadać o tym afrykańskim królestwie.

Swoją drogą zabawnym wydało mi się, podczas mojej pierwszej wizyty w Rabacie - stolicy Maroka, że ogromna rzesza Polaków tam pracujących reprezentuje w większości dwa zawody. Pierwszy to architekci - niemal jedna czwarta obsady biur projektowych. Przeważnie mężczyźni. Drugi to dentyści, a raczej dentystki. Niemal same kobiety. Na co trzeciej ulicy Rabatu można było natknąć się na prywatny gabinet stomatologiczny sygnowany polskim nazwiskiem. No ale to taka sobie dygresja z gatunku co ma piernik do wiatraka.

Maroko to kraj północno-afrykański położony wzdłuż wybrzeża Oceanu Atlantyckiego, a częściowo także - po drugiej stronie Cieśniny Gibraltarskiej - wzdłuż Morza Śródziemnego. Jeśli przypływa się tam promem z Hiszpanii, z miasta Algeciras, to pierwszym miastem Maroka jest wielki, portowy Tanger. Odległość od hiszpańskiego Algeciras wodą, to jakieś około sześćdziesięciu kilometrów. Potem można wsiąść do eleganckiego pociągu i przejechać nieco ponad trzysta kilometrów wzdłuż wybrzeża, zwiedzając po kolei dwa wspaniałe, nadoceaniczne miasta Rabat i Casablancę. Jakże te trzy miasta różnią się od siebie!

Tanger to duży port. Miasto robi groźne wrażenie. Jakby nic nie zmieniło się od średniowiecza. Ogromna Medina, czyli stara część miasta dominuje nad dzielnicami nowoczesnymi. Staromiejskie wąskie i kręte uliczki pachnące głównie egzotycznymi przyprawami, ale także palonymi ziołami - chyba narkotykami, budzą niepokój. Ludzie ubrani jak przed setkami lat. Krzyczą, handlują, targują się i oszukują. W tych starych dzielnicach bywa wręcz niebezpiecznie.

Za to kiedy dojedziemy do największego miasta i portu Maroka - Casablanki, spotykamy świat zupełnie inny. Coś tak jakbyśmy znaleźli się w Paryżu, tyle że nie wzdłuż bulwarów nad Sekwaną, ale wzdłuż bulwarów nad oceanem. Życie turystyczne aż kipi. Wszędzie knajpy i knajpeczki, muzyka, feeria świateł i międzynarodowy, kolorowy tłum. I wreszcie Rabat. Stolica. Oczywiście królewski pałac, a dookoła parki, aleje, luksusowe dzielnice willowe. Spokój i relaks. Palmy, słońce i ogromny nadoceaniczny bazar, gdzie można dostać setki gatunków zawsze świeżych ryb, a także innych owoców morza.

Na północy Maroka, na cyplu przy Cieśninie Gibraltarskiej, prawie naprzeciwko europejskiego Gibraltaru znajduje się miasto Ceuta. Niewiele więcej niż dwadzieścia kilometrów - w linii prostej - od wybrzeża Hiszpanii. Miasto to nie należy do Królestwa Maroka. Jest samodzielne, autonomiczne, ale formalnie należy do hiszpańskiej Andaluzji.

Podczas pobytu w Rabacie, w towarzystwie Polaków, tradycyjnym, polskim zajęciem była codzienna, popołudniowa relaksacja przy szklaneczce wina lub czegoś tam. Tymczasem w Maroku, kraju mahometańskim, alkohol jest wprawdzie dostępny wszędzie, ale po okrutnych cenach. Po prostu żal było tych pieniędzy! No i wtedy dowiedziałem się, że po „napoje” jeździ się właśnie do owej Ceuty. Są tam bezcłowe, tanie sklepy, ale jest tam także przemytniczy czarny rynek, gdzie każdej marki światowy trunek można dostać niemal za darmo (czterokrotnie taniej niż w Rabacie). No to pojechałem tam samochodem wraz z doświadczonym, miejscowym Polakiem.

Wygląda to tak. Kiedy wjedzie się do miasta Ceuta należy zatrzymać samochód gdziekolwiek bądź i chwilę zaczekać. Po kilku minutach zawsze ktoś do auta podejdzie. I zawsze jest to specjalny „pośrednik handlowy”, który zauważył obcą rejestrację. Teraz należy szczegółowo wyznać czego potrzebujemy. Oczywiście zamówienie jest na ogół duże, bo nie opłaciłoby się jechać dziesiątki kilometrów dla kilku butelek. Nieznajomy wszystko sobie dokładnie notuje i odchodzi, obiecując powrót o określonym czasie. Zjawia się zawsze punktualnie z torbą (lub torbami) zamówionego towaru, inkasuje, dziękuje i już. Odjeżdżamy. No i teraz dopiero zaczynają się prawdziwe emocje. Nielegalnego towaru, zwłaszcza w ilości ponad dozwoloną, nie wolno wwozić do Królestwa Maroka. Zatem wzdłuż alei wiodącej od granicy miasta w głąb kraju stoją co sto metrów liczne posterunki celników. Od strony Ceuty nieustannie i monotonnie przesuwa się kilkupasmowy sznur samochodów. Nie jest możliwe sprawdzić wszystkich, zatem patrole zatrzymują auta losowo, czyli jak popadnie. Loteria. Pechowy delikwent z reguły zostaje pozbawiony nielegalnego towaru, a potem puszczony wolno. Wraca do siebie zubożały i przegrany. No ale poważnej większości samochodowych przemytników udaje się. Nam się udało.

Andrzej Symonowicz