Skończyły się żarty

Skończyły się żarty, zaczęły się schody. Nie wiem skąd wzięło się owo porzekadło, ale podejrzewam, że po raz pierwszy musiał tak powiedzieć któryś ze stałych bywalców klubu SPATiF w Sopocie. Kto tego przybytku nie widział, temu trudno sobie wyobrazić jak ciężko jest tam wejść, a jeszcze ciężej wyjść. Wąskie, strome, jednobiegowe drewniane schody prowadzą prosto z ulicy na wysokie piętro z salą konsumpcyjną. Natomiast w jaki sposób konsumuje się w klubie artystów, to już wyobrazić sobie może każdy - żadna sztuka.

Pamiętam pewnego słynnego aktora (nazwisko przemilczę przez litość), który po ciężkich biesiadnych przeżyciach, gdzieś tak nad ranem, usiadł na najwyższym stopniu i gorzko zapłakał. Nijak nie dał namówić się na choćby próbę zejścia na dół.

Tak, że z żartami może być groźnie.

Przed laty jedną z najbardziej cenionych chałtur plastycznych było malowanie reklam na szczytowych ścianach wielopiętrowych budynków. Malowało się ręcznie, na rusztowaniach, farbami emulsyjnymi. Takiej realizacji podjęliśmy się niegdyś, z zaprzyjaźnionym artystą - Kazikiem, na zabudowaniach mieszkalnego osiedla w Nida - Ruciane. Do technicznej pomocy zaangażowaliśmy sąsiada mojego przyjaciela; młodego przestępcę warunkowo zwolnionego z odsiadki za rozboje. Przezwaliśmy go „Docent”, ponieważ zabawnie było pokrzykiwać z rusztowania: „Docent przynieś farbę”, albo „Docent, umyj pędzel”. Docent był człowiekiem silnym i pracowitym, a wobec nas (szefów) całkowicie lojalnym. W otoczeniu obcych budził szacunek, bowiem jego więzienne, widoczne tatuaże podobno świadczyły o wysokiej pozycji w świecie grypsujących. Ja nic się na tym nie znam, ale miejscowa ludność bez trudu rozszyfrowała tajemne znaki przy powiekach i w innych miejscach.

Któregoś dnia odpoczywaliśmy po pracy w sali telewizyjnej hotelu robotniczego. Kilkudziesięciu robotników zakładów Nida - Gips oglądało program pierwszy, podczas gdy na dwójce pokazywano coś, co było interesujące dla mnie i Kazia. Już chcieliśmy wyjść i nie przeszkadzać, ale Docent, zorientowawszy się w sytuacji, podszedł do telewizora, przełączył kanał i grzecznie zwrócił się do grupy robotników: Panowie - chcę obejrzeć ten akurat program. Zgadzacie się, czy też macie ochotę pożartować sobie ze mną?

Nikt nie zaprotestował. Każdy rozumiał, że nie każdy żart jest bezpieczny.

Chciałem napisać o żartach coś żartobliwego, z okazji niedawnego prima aprilisu, tymczasem wyszło jakoś niewesoło. Przejdźmy zatem do tematów poważnych.

Pierwszego kwietnia zachciało mi się pooglądać stare, rodzinne albumy ze zdjęciami. Sięgnąłem do najstarszych; tych sprzed ponad dwustu lat. I oto natknąłem się na ciekawy rodzinny portret. Fotografia przedstawia jakiegoś mojego prawuja w towarzystwie małżonki. Zamieszczam owo zdjęcie jako ilustrację do felietonu, ponieważ zakładam, że moje teksty czytają wyłącznie znajomi (a i to przez grzeczność), no i ci znajomi dostrzegą zapewne zaskakujące podobieństwo autora do jego zacnego przodka. Ów antenat jest wprawdzie znacznie szczuplejszy ode mnie - czego zresztą bardzo mu zazdroszczę - ale poza tym, wypisz, wymaluj… Tyle że rodzinne podobieństwo, to nic nadzwyczajnego, nawet po dwustu latach. Zaskakuje natomiast postać sportretowanej wujenki pradawnej, która w przedziwny sposób przypomina do złudzenia moją szanowną małżonkę. Tu już nie może być mowy o genetyce. Jest w tym zapewne jakaś tajemna zapowiedź nieuniknionego. Wierzmy w przeznaczenie!

Andrzej Symonowicz