Wprawdzie są to felietoniki kuchenno-gastronomiczne, lecz nikt przecież nie zaprzeczy, że dobry trunek jest nieodłącznym składnikiem dobrej kuchni czy godnej zapamiętania gastronomii. Chcę tu podkreślić, że dobry trunek, w dobrym towarzystwie, we właściwym czasie i kontrolowanych ilościach. No to formalności mamy z głowy i można skrobnąć kilka zdań o trunku, który moim zdaniem jest właściwy dla mężczyzn, gdyż rzadko jak dotąd spotykałem kobiety w nim gustujące. A jeżeli już o whisky mowa, to trzeba wspomnieć o Szkocji, gdyż trunek stamtąd pochodzący od lat uważany jest za whisky właściwą. Produkcje pochodzące z innych stron świata, chociaż przez koneserów uważane za równie dobre, to już jednak nie to. Ostrzegam tu przede wszystkim przed wytworami destylarni zamorskich, czyli amerykańskich i kanadyjskich. Szanujący się smakosz whisky do ust tego nie weźmie za żadne skarby! Sam to kilkakrotnie sprawdziłem u źródła i potwierdzam.

Pierwszy pisany dokument dotyczący warzenia „wody życia” pochodzi z XV-wiecznej Szkocji, a konkretnie z dworu Jakuba IV. Szanujące się szkockie klany posiadały własne receptury, których wspólnym składnikiem był doskonały szkocki jęczmień i … torf! Oba niezbędne do produkcji. Jako że Szkocja od wieków znajduje się pod mniej lub bardziej dobrotliwą okupacją angielską, nawet wytwarzanie i spożywanie whisky uważane było i jest za czyn patriotyczny. Zresztą Anglicy sami sobie winni. Nic tak dobrze nie wpływa na spożycie trunków jak prohibicja i wysokie podatki. W XVIII w. w całej Wielkiej Brytanii wprowadzono horrendalne podatki na czerwone wino, jak wiadomo sprowadzane na wyspy przede wszystkim od znienawidzonych tam Francuzów. Nic więc dziwnego, że bardzo szybko wino wyparte zostało przez whisky i to już nie tylko w Szkocji czy Irlandii, ale na terenie całego Zjednoczonego Królestwa. Jak gdzieś wyczytałem, produkcja tego trunku stała się tak popularna, że na osiem legalnych destylarni przypadało około czterystu nieopodatkowanych. Starszym cokolwiek czytelnikom przypomni to może sytuację w dobrze nam znanym kraju z początków lat osiemdziesiątych, kiedy trunki sprzedawano „na kartki”.

Co do rodzajów whisky, to sprawa jest prosta – są to albo single malt z jęczmienia lub single grain z mieszanki jęczmienia i innych zbóż. Po pomyślnie przeprowadzonym procesie fermentacji i destylacji whisky musi odrobinę poleżakować w dębowych koniecznie beczkach. Najpodlejszy trunek leżakuje przynajmniej dwa lata. Im whisky lepsze, tym nabiera aromatu dębiny przez dłuższy okres. Najlepsze – właściwie nieosiągalne na rynku - leżakują przez ponad sześćdziesiąt lat. To, z czym spotykamy się na sklepowych półkach, to z reguły mieszanki single malt i single grain w różnych proporcjach, czyli tzw. blended whisky. Oglądałem kiedyś taki proces mieszania w… muzeum whisky w irlandzkim Dublinie i samo przebywanie przez około pół godziny w tej nabrzmiałej aromatem atmosferze jest już dużym przeżyciem. Najbardziej chyba u nas popularna marka czerwony Johny Walker składa się aż z 35 składników!

A jak się whisky pija? Różnie. Nie będę tu pisał o nowobogackich profanach zalewających whisky colą czy innym świństwem. Smakosze oczywiście piją whisky czystą, co najwyżej z domieszką czystej wody (whisky and soda). Szklaneczki - specjalne tumblery o grubym dnie - mają pojemność doskonałą, od lat wypraktykowaną, czyli od 150 do 300 gram. Zamiast wody można wrzucić do szklaneczki kostkę lodu (whisky on the rock) – jedną, nie więcej.

Dlaczego akurat dzisiaj o tym piszę? Otóż strasznie dawno temu, pewien młody człowiek wypił swoją pamiętną pierwszą i drugą szklaneczkę tego szlachetnego trunku w towarzystwie marynarza z krwi i kości, starszego mechanika, legendy floty, który świat opłynął wiele razy i tonał się ze swoim statkiem przy Spitsbergenie. Właśnie dziś Stary Marynarz objął wieczną wachtę w swym najdłuższym rejsie.

Wiesław Mądrzejowski